Sukcesy scenografów
Dzieło scenografów, jako współtwórców teatralnego widowiska kwituje się często w krytykach i recenzjach jednym zdaniem. Obecnie znalazła się okazja do pełnej rehabilitacji scenografii, do zwrócenia uwagi na tę właśnie część teatralnego wysiłku twórczego, która na ogół uchodzi za marginesową i wtórną.
Mowa tu o dekoracjach i kostiumach, które aż w dwu warszawskich przedstawieniach zyskały poklask widowni: w "Hamlecie" i "Marii Stuart". Te dwa niewątpliwe arcydzieła literackie, uchodzące już od dawna za probierz teatralnego i aktorskiego kunsztu i przechodzące przez pokolenia widzów w najprzeróżniejszych formach i postaciach utraciły omal całkowicie swój własny, literacki kształt na rzecz realizatorów teatralnego widowiska: stały się pretekstem do wszelkiego rodzaju aktorskiego, reżyserskiego i inscenizatorskiego eksperymentatorstwa i komentarza w takim stopniu,że współczesny młody widz często nawet nie wie, kim byli, co reprezentowali, jakimi byli "rzeczywiści" bohaterowie Szekspira i Słowackiego.
Na przykładzie dwóch premier: "Marii Stuart" (w Teatrze Ludowym na Pradze) i "Hamleta" (Teatr Dramatyczny) warto zastanowić się nad funkcją i zakresem praw teatru w odniesieniu do dzieła literackiego. Była taka epoka, kiedy sankcjonowano bezceremonialność ludzi teatru, którzy hasali po dziele literackim, zmieniali jego artystyczną koncepcję, fabułę, klimat a nawet epokę. Ślady tej epoki pozostały jeszcze w Wołłejkowskiej inscenizacji "Świętoszka" (sławetny twist, anabaptystowski kostium w jakim występuje Wołłejko - Tartuffe). Była epoka komentarza, dyskretnego,współtwórczego komentarza, w której ludzie teatru nakładali na literackie wizje swoje własne,teatralne maski. W tym okresie zmieniał się w sposób najzupełniej dowolny zarówno fabularny układ widowiska scenicznego, charaktery postaci, tendencje sztuki. Przeżyliśmy również okres, w którym dzieło literackie było jedynie pretekstem do samoistnej twórczości teatralnej, kiedy to tekst literacki był zaledwie zarysem planu dla swobodnej "commedia dell'arte".
Nie wiem, do której z tych kategorii zaliczyć wypada omawiane widowiska: oba stoją na jakimś pograniczu, którego kontury zacierają się i zanikają. Inscenizatorzy "Hamleta" (Holoubek) i "Marii Stuart" (Rakowiecki) nie odeszli co prawda zbyt daleko od literackich oryginałów, mimo to jednak pokazali na scenie nie Szekspira i nie Słowackiego, tylko dzieło własnej teatralnej koncepcji. "Maria Stuart" odarta z uroku młodzieńczej poezji, "Hamlet" postarzały o co najmniej 20 lat i odmłodzony o wiele pokoleń teatralnych, dzięki odrzuceniu całego balastu psychologii i psychoanalizy - oto obecny stan i kształt klasycznych arcydzieł. Wierni literackim pierwowzorom pozostali jedynie autorzy dekoracji i kostiumów: Jan Kosiński (Hamlet) oraz Nowiccy (Maria Stuart), których plastyczna wizja sceniczna odpowiada zarówno klimatowi,epoce i pisarskiej wizji wielkich autorów, jak i wymaganiom najbardziej nawet rozkapryszonych współczesnych widzów.
Przyzwyczailiśmy się - chyba najzupełniej słusznie - że dzieło sceniczne jest wynikiem harmonijnej współpracy reżysera, aktorów, scenografa, kompozytora i - oczywiście - autora,"Hamlet" i "Maria Stuart" w najnowszym warszawskim wydaniu nie odpowiadają tym wymogom i chyba dlatego uchodzą w oczach widzów za przedstawienia nie najlepszej próby. Samo bowiem dzieło plastyczne nie czyni przedstawienia.